Bolesław Leśmian
Przygody Sindbada Żeglarza
przygoda pierwsza, część druga
Sindbad, wiedziony prądem morskim, ląduje na wyspie, gdzie spotyka wysłanników króla Miraża, którzy uczą królewskie konie tańca. Wraz z mastalerzami wędruje do miasta i szczęśliwym trafem zostaje narzeczonym królewny.
Posłuchaj również:
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda wstępna
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda pierwsza, część 1
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda pierwsza, część 3
Przygody Sindbada Żeglarza przygoda druga, część pierwsza
Przygody Sindbada Żeglarza przygoda druga, część druga
Radość moja nie miała granic! Upadłem na kolana, pochyliłem głowę i całowałem ziemię wonną, ziemię twardą, której powierzchnię czułem teraz pod sobą. Ucałowawszy tę ziemię, wstałem aby się rozejrzeć dokoła. Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrzałem mnóstwo pięknych koni. Jedne biegły, powiewając grzywą, drugie pasły się na bujnej trawie, inne stały w miejscu, dumnie unosząc ku górze pyski i przyglądając mi się oczyma pełnymi zdziwienia. I ja też ze zdziwieniem przyglądałem się im z kolei. Nie rozumiałem bowiem ich obecności na tej dzikiej i pustej z pozoru wyspie.
Głód mi dokuczał. Wyruszyłem więc w głąb wyspy w nadziei, iż mi się uda znaleźć kokosy lub banany i nimi głód swój zaspokoić. Uszedłszy sporo kroków, spostrzegłem grotę. We wnętrzu tej groty siedziało kilkunastu ludzi, bogato ubranych. Zauważyli mnie od razu i wybiegli z groty, aby mnie zatrzymać.
— Stój! — zawołał jeden z tych ludzi — skąd idziesz i dokąd?
— Idę wprost z morza — odrzekłem — zaś dokąd idę — nie wiem.
— Jesteś zapewne cudzoziemcem?
— Jestem cudzoziemcem. Nazywam się Sindbad. Uniknąłem przed chwilą śmierci, która mi cały dzień i noc całą groziła. Jeśli chcecie — opowiem wam, co się ze mną działo.
— Opowiedz! — zawołali wszyscy chórem. — Lubimy pasjami wszelkie opowiadania, lecz możemy cię słuchać tylko do godziny trzeciej minut pięć. Teraz jest godzina pierwsza, masz więc dwie godziny i pięć minut czasu.
— Wystarczy mi to najzupełniej! — odrzekłem i zacząłem im opowiadać po kolei wszystko, co przeżyłem od czasu wyjazdu z Balsory. Słuchali uważnie, dziwiąc się moim przygodom. Gdym skończył opowiadanie, zaprosili mnie do groty i podali mi suty posiłek. Jeden z nich zwrócił się do mnie z tymi słowami:
— Jesteśmy masztalerzami króla Miraża, który jest królem tej wyspy oraz wielu wysp okolicznych. Co rok dzień jeden spędzamy na tej wyspie wraz z tysiącem koni królewskich. Gdybyś o dzień jeden się spóźnił, już byś nas nie zastał, gdyż jutro, skoro świt, wracamy do stolicy. Drogi tej wyspy są tak błędne i tajemnicze, że bez naszej pomocy zabłąkałbyś się niechybnie i zginąłbyś z głodu.
— Punkt trzecia! — zawołał nagle drugi masztalerz, przerywając pierwszemu.
— Mamy tylko pięć minut czasu — rzekł pierwszy i, zwracając się do mnie, ciągnął dalej: — O trzeciej minut pięć wynurza się z morza na brzeg wyspy Koń Morski i wyprawia na brzegu swe chełpliwe harce, pląsy i skoki. Konie królewskie przyglądają się tym harcom, pląsom i skokom i mimo woli zaczynają je naśladować, nabierając cudownych ruchów. Tym sposobem kształcimy konie królewskie. Lecz Koń Morski, po ukończeniu swych pląsów, harców i skoków, rzuca się na nasze konie, aby je pożreć. Wówczas odstraszamy go krzykiem, przed którym uchodzi z powrotem do morza. Jeśli chcesz przyjrzeć się temu zjawisku, chodź z nami na brzeg wyspy, gdyż natychmiast wszyscy tam idziemy.
Zgodziłem się chętnie i poszedłem wraz z nimi. Stanęliśmy na brzegu o godzinie trzeciej minut pięć i ukryliśmy się w krzakach pobliskich, aby Konia Morskiego przed czasem nie płoszyć. Czekaliśmy niedługo. Koń Morski wynurzył się z wody i wesoło wyskoczył na brzeg. Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie czarodziejski koń maści zielonej jak fala morska. Miał zielone ślepie, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta.Poruszył chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i podskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu. Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się w niego wpatrywały, aż wreszcie zaczęły bezwiednie naśladować jego ruchy. Ustawiły się szeregiem — jeden obok drugiego — i, zachowując linię szeregu, zaczęły harcować, pląsać i podskakiwać, przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec i czarował swymi harcami, ażeby potem w chwili niespodzianej napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami. Gdy zauważył, że konie królewskie są już dość oczarowane, zaprzestał swych pląsów, zaczaił się, błysnął ślepiami i już chciał się na nie rzucić, lecz masztalerze królewscy w okamgnieniu wyskoczyli z krzaków, aby go odstraszyć krzykiem i wrzaskiem nagłym. Wrzask i krzyk masztalerzy królewskich spłoszyły Konia Morskiego. Błyskawicznym skokiem przerzucił się z brzegu do głębiny morskiej i znikł w falach. Konie królewskie wciąż jeszcze tańczyły, nie mogąc się oprzeć czarom i pokusom cudownego tańca. Masztalerze jedwabnymi biczami skierowali je ku grocie, która służyła za schronisko koniom. Cała grota napełniła się końmi i ludźmi.
Przenocowaliśmy w grocie wraz z końmi, a nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę do miasta. Błędna to była droga, w jarach, w gęstwach zagubiona, trudna do przebycia. Gdy się zbliżaliśmy do murów miasta, masztalerze królewscy przystanęli nagle i jeden z nich tak do mnie przemówił: — Okazaliśmy ci gościnność i przychylność. Nie odmówiliśmy ani pokarmu, ani noclegu, ani pomocy. Nie domyślasz się nawet, że groziło ci z naszej strony niebezpieczeństwo. Z rozkazu bowiem króla Miraża jesteśmy obowiązani zabijać każdego, ktokolwiek ośmieli się dotrzeć do brzegu wyspy, do tego miejsca, gdzie konie królewskie uczą się pląsów od Konia Morskiego. Dostęp do tego miejsca jest wzbroniony pod karą śmierci. Nikomu, prócz nas, nie wolno tam stopy swojej postawić. A i my tylko raz na rok mamy prawo jednodniowego pobytu na owym brzegu. Król Miraż w ścisłej tajemnicy zachowuje istnienie Konia Morskiego i jego cudowny wpływ na ruchy koni królewskich. Każdy z poddanych podziwia te ruchy taneczne, lecz nikt nie wie, że są one naśladowaniem pląsów Konia Morskiego i nikt się nie domyśla, że w głębinie fal, u pobrzeża tej wyspy kryje się dziwny, zielonogrzywy i zielonooki zwierz, zwany Koniem Morskim. Traf i przypadek zawieruszył cię na brzegi tej wyspy. W pierwszej chwili mieliśmy zamiar zasztyletowania ciebie, jako nieproszonego gościa i widza tajemnicy królewskiej. Lecz wzruszyło nas twoje opowiadanie i postąpiliśmy wbrew rozkazowi króla Miraża. Darowaliśmy ci życie, którego powinniśmy byli ciebie pozbawić. Czeka nas śmierć za naruszenie rozkazu królewskiego. Toteż z kolei prosimy cię o zachowanie tajemnicy naszego czynu. Nikomu nie mów o tym, co się stało. Wejdziemy teraz sami do miasta, ty zaś zatrzymaj się pod jego murami. Stój cierpliwie i czekaj, aż się oddalimy. Wówczas dopiero wejdź do miasta, jako samotny wędrownik. Gdybyś nas kiedykolwiek spotkał na ulicy, udawaj, że nas nie znasz i nie witaj nas ukłonem.
— Możecie być pewni, że spełnię waszą prośbę i że tajemnicę zachowam! — odrzekłem głosem wzruszonym i uściskałem po kolei ich dłonie silne i szerokie.
Odeszli wówczas spokojnie, pędząc przed siebie konie, które wciąż poruszały się tanecznie, opętane wspomnieniem i czarem Konia Morskiego. Stałem w miejscu cierpliwie dopóty, dopóki nie znikli mi z oczu. Upewniwszy się, że są już dość daleko, wszedłem do miasta, jako wędrownik samotny. Widok tego miasta napełnił mnie podziwem! Bruki, cegły domów, dachy, okna — wszystko było zielone, koloru fali morskiej. Zdawało mi się, że przez szkło zielone na świat spoglądam. Mijając ulicę za ulicą, wyszedłem na plac olbrzymi. Na placu tym zastałem tłumy ludzi. Zmieszałem się z tłumem i poprzez plecy mrowiących się ludzi spojrzałem na środek placu. Na środku placu stał tron złoty. Na tronie siedział sam król Miraż w zielonej szacie i z zieloną buławą w ręku. Zwróciłem się do jednego z moich sąsiadów i spytałem się, co oznacza to całe zbiegowisko dookoła tronu królewskiego?
— Jesteś zapewne cudzoziemcem — odpowiedział sąsiad — nie wiesz więc o tym, że dziś jest dzień imienin króla Miraża. W dniu tym król Miraż postanowił córkę swoją, piękną Piruzę, dać za żonę temu, kto rozwiąże jego tajemniczą zagadkę. Co rok w dniu imienin króla odbywa się ta sama uroczystość, lecz nikt dotąd zagadki rozwiązać nie potrafił. Patrz uważnie! Zaraz zjawi się piękna Piruza, aby siąść obok króla i czekać na rozwiązanie zagadki. Pała ona od dawna żądzą zamążpójścia i ma urazę do tych wszystkich rycerzy, którzy zagadki odgadnąć nie mogą. Straciła nadzieję, aby ktokolwiek kiedykolwiek i jakkolwiek zagadkę królewską rozwiązał. Toteż zazwyczaj z pogardą spogląda na tłumy, rojące się dookoła tronu.
Sąsiad mój zamilkł, a ja znowu spojrzałem na plac. W tej chwili właśnie obok tronu złotego ustawiono drugi — srebrny i piękna Piruza zbliżyła się do srebrnego tronu. Z pogardą spojrzała na tłumy i siadła na tronie. Pogarda jej była tak wielka, że zawstydzeni rycerze spuścili oczy. Żaden z nich nie był pewien bystrości swego rozumu, chociaż każdy miał szczery zamiar rozwiązania zagadki i zawładnięcia ręką pięknej królewny. Król Miraż wstał z tronu i, spojrzawszy po obecnych, rzekł głosem donośnym:
— Zwyczajem dorocznym, wobec wszystkich moich poddanych wygłaszam swoją zagadkę. Kto ją odgadnie, ten posiądzie rękę mej córki pięknej Piruzy — oraz pół mego królestwa. Mam nadzieję, iż w tym roku znajdzie się rycerz domyślny, który zagadkę rozwiąże, gdyż dotąd przez długie lata nikt mi nie dał trafnej odpowiedzi. Słuszna więc, iż córka moja jest już zniecierpliwiona niedomyślnością moich poddanych. Z trzech pytań składa się zagadka tajemnicza. Na trzy więc pytania trzech żądam odpowiedzi. Pierwsze pytanie: Jaka pogoda pomimo pogody zwiastuje klęski, nieszczęścia i szkody? Drugie pytanie: Co to za tancerz, który pląsa po to, by pożreć innych, gdy tańczą z ochotą? Trzecie pytanie: Kto listy pisze wpośród fal powodzi, i, będąc diabłem, z piekła nie pochodzi? Oto są trzy pytania. Czekam teraz na odpowiedzi. Poddani moi! Wysilcie swój umysł, natężcie uwagę, skupcie wszystkie moce swego rozumu, aby zagadkę odgadnąć. Czyż was nie martwi niecierpliwość pięknej Piruzy? Czyż i tym razem sprawicie jej zawód? Czyż chcecie, aby się zestarzała, czekając daremnie na skuteczne wysiłki waszych rozumów? Nie mogę ułatwić wam waszego zadania, mogę tylko dać znak moją dłonią królewską, wy zaś — na ten znak — zamyślcie się, wszyscy naraz i każdy z osobna!
Król dał znak dłonią — i wszyscy się zamyślili. Widać było, jak wysilają swój rozum, natężają uwagę i skupiają pilnie myśli rozproszone. Uderzali się palcem w czoło, marszczyli brwi, przymykali oczy, roztwierali na oścież nieme od zdziwienia gęby, pocili się i bledli z nadmiernego wysiłku — lecz wszystko nadaremnie! Nikt nie przerwał ciszy ogólnej, nikt nie mógł rozwiązać zagadki! Piękna Piruza niecierpliwie uderzała nóżką o ziemię, pogardliwie wzruszała ramionami i gniewnie zagryzała wargi purpurowe. Serce zabiło mi mocniej w piersi. Czułem bowiem, że za chwilę mogę posiąść piękną Piruzę i pół królestwa! Odpowiedzi na trzy pytania królewskie były mi aż nadto wiadome dzięki przygodom, które mnie w podróży spotkały. Dość mi było wypowiedzieć je głośno przed królem, aby zdobyć rękę pięknej Piruzy i zawładnąć połową królestwa! Przedarłem się przez tłum i zbliżyłem się śmiało do tronu. Spojrzenia wszystkich obecnych zwróciły się ku mnie. Spojrzał na mnie król i spojrzała piękna Piruza. Nastało milczenie, pełne wyczekiwania. Skłoniłem się i przerwałem to milczenie.
— Królu — rzekłem — odgadłem twoją zagadkę! Mogę ci odpowiedzieć na trzy twoje pytania!
— Odpowiedz — rzekł król.
Piękna Piruza uśmiechnęła się, ja zaś mówiłem dalej:
— Pierwsze pytanie: Jaka pogoda, pomimo pogody, zwiastuje klęski, nieszczęścia i szkody? — Cisza Morska.
— Zgadłeś — rzekł król.
Piękna Piruza spoważniała, ja zaś mówiłem dalej:
— Drugie pytanie: Co to za tancerz, który pląsa po to, by pożreć innych, gdy tańczą z ochotą?
— Koń Morski. — Zgadłeś — powtórzył król.
Piękna Piruza spojrzała na mnie z zachwytem i wdzięcznością, ja zaś mówiłem dalej:
— Trzecie pytanie: Kto listy pisze wśród fal powodzi i, będąc diabłem, z piekła nie pochodzi? — Diabeł Morski.
— Zgadłeś — powtórzył znów król.
Piękna Piruza wyciągnęła ku mnie obydwie dłonie i szepnęła:
— Nareszcie!
— Jak ci na imię? — spytał król.
— Sindbad — odrzekłem.
— Sindbadzie! — zawołał król. — Jesteś najmądrzejszym ze wszystkich ludzi na świecie! Błogosławię los za to, że cię przeznaczył na męża mej córki! Rozwiązałeś zagadkę, czego nikt dotąd nie potrafił. Ułożyłem ją sam, gdyż układanie zagadek jest najulubieńszym moim zajęciem. Lecz łatwiej o wiele zagadkę ułożyć, aniżeli odgadnąć. Pójdziesz natychmiast razem z nami do pałacu. Piękna Piruza musi bowiem przyjrzeć się swemu przyszłemu mężowi. Oboje więc będziecie spędzali czas na pogadankach. Dzień dzisiejszy przeznaczam na to, abyście mogli poznać się bliżej nawzajem. Dzień jutrzejszy przeznaczam na to, abyście zdążyli przyzwyczaić się do siebie. Zaś pojutrze huczne wam sprawię wesele!
To rzekłszy, król Miraż poszedł naprzód w stronę pałacu. Ja i Piruza podążyliśmy w ślad za nim, otoczeni tłumem dworzan i rycerzy, którzy mi się przyglądali z podziwem i zazdrością. Gdy wchodziłem do pałacu, orkiestra królewska, umieszczona na jednym z tarasów, zagrała na moją cześć marsza. Król Miraż wprowadził mnie i Piruzę do głównej sali swego pałacu, ustawił własnoręcznie dwa krzesła — jedno naprzeciw drugiego — i rzekł do nas głosem ojcowskim, pełnym wzruszenia i powagi:
— Siądźcie oboje, jedno naprzeciwko drugiego. Patrzcie sobie prosto w oczy i zawiążcie rozmowę szczerą i poufną. W ten sposób poznacie przed ślubem swe dusze i charaktery, aby się po ślubie nie zdziwić i nie zatrwożyć różnicą tych dusz i odmiennością tych charakterów. Nie będę wam przeszkadzał w rozmowie i zostawię was sam na sam, by swoją obecnością nie krępować waszych młodzieńczych wyznań! Król wyszedł. Zostaliśmy sam na sam. Usiedliśmy natychmiast naprzeciwko siebie, lecz żadne z nas nie wiedziało na razie, co ma rzec i jak przerwać uciążliwe i przykre milczenie. Przerwała je pierwsza Piruza.
— Hindbadzie — rzekła nieśmiało — ojciec kupił mi wczoraj naszyjnik perłowy, w którym mi jest bardzo do twarzy.
— Cieszy mnie niezmiernie ta wiadomość — odrzekłem też nieśmiało — ale muszę zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz Sindbad.
— Hindbadzie — rzekła znowu Piruza, nie słysząc mojej uwagi — ciekawa jestem, czy lubisz kwiaty, bo ja bardzo lubię.
— Lubię kwiaty — odparłem — lecz po raz wtóry muszę zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz Sindbad.
— Hindbadzie! — zawołała niepoprawna Piruza. — Czy wiesz o tym, że w pobliżu naszej wyspy znajduje się inna wyspa, która nazywa się Kassel. Na wyspie tej przebywa potwór Degial. Ukrywa się on przed okiem ludzkim i, sam niewidzialny, widzi wszystkich i wszystko dokoła. Nienawidzi ludzi, roślin i zwierząt — kocha tylko muzykę i napełnia powietrze wyspy nieustannym brzmieniem gongów, podobnym do mosiężnego brzmienia wielkich i potężnych dzwonów. Brzmienie to oszałamia ludzi, zwierzęta, a nawet rośliny, i odbiera im przytomność. Jeden z marynarzy, który tę wyspę zwiedził, opowiadał mi, że zastał tam ostatnią nieprzytomną różę i ostatniego zemdlonego ptaka. Zresztą żadne żywe stworzenie istnieć na tej wyspie nie może. Jest pusta, smutna, pokryta skałami i zasłuchana w nieustanne brzmienia gongów. Nie wolno jej odwiedzać gromadnie, tylko samotnie, a i wówczas trzeba zawiesić na szyi amulet, który strzeże przed napaścią złego Degiala. Marynarz, o którym ci mówiłam, podarował mi jeden taki amulet. Schowałam go do szkatułki, aby z niego skorzystać i odwiedzić wyspę Kassel, gdy wyjdę za mąż i stanę się samodzielną. Dotąd bowiem ojciec wzbraniał mi stanowczo tej niebezpiecznej wycieczki.
Opowiadanie Piruzy rozciekawiło mnie niezmiernie. Uczułem nieodpartą żądzę natychmiastowego zwiedzenia tej dziwacznej wyspy.
— Piruzo! — zawołałem. — Czy udzieliłabyś mi tego amuletu, abym mógł zwiedzić wyspę Degiala?
— Owszem — odrzekła Piruza — chętnie ci go udzielę, ale chyba nie zechcesz odbywać tej podróży przed ślubem? Po ślubie wybierzemy się tam po kolei, najpierw ty, a potem ja, gdyż, jak ci to już tłumaczyłam, nie wolno odwiedzać tej wyspy razem, lecz osobno.
— Nie! — zawołałem gwałtownie. — Nie chcę ani dnia jednego czekać na oglądanie tych cudów! Zwłoka byłaby dla mnie nie do zniesienia! Nie mógłbym ani spać, ani pokarmów przyjmować. Dzień dzisiejszy, zgodnie z życzeniem króla, spędzę do końca razem z tobą, droga Piruzo, lecz dzień jutrzejszy, wbrew życzeniom króla, poświęcę na zwiedzenie wyspy Degiala. Wrócę akurat pojutrze na nasz ślub i będę ci mógł przed ślubem opowiedzieć, co na owej wyspie zobaczyłem.
— Nie mam nic przeciwko temu — odrzekła Piruza. — Sama od dawna pragnę tę wyspę zwiedzić, więc aż do głębi rozumiem twoje pragnienie. Musisz jednak z królem uprzednio o tym pomówić i uprosić go o pozwolenie odbycia tej wycieczki.
Na te słowa król Miraż wszedł właśnie do sali, spojrzał na nas po ojcowsku i rzekł:
— Jakże się klei wasza rozmowa? Czyście już poznali się nawzajem i czy się wam podobają wasze dusze i charaktery? Jest to bowiem niezbędny warunek szczęścia i zgody małżeńskiej.
— Ojcze! — zawołała Piruza. — Zdaje mi się, że poznaliśmy się dostatecznie. Podoba mi się niezmiernie tkliwa dusza i dzielny charakter mego przyszłego męża. Podoba mi się nawet i to, że chce mnie jutro na dzień cały opuścić, aby zwiedzić wyspę strasznego Degiala. Pragnie jednak przedtem uzyskać twoje pozwolenie.
— Jak to? — spytał król, brwi z lekka przymarszczywszy. — Przeznaczyłem dzień jutrzejszy na to, abyście się przyzwyczaili nawzajem do siebie; ty zaś, młodzieńcze niecierpliwy, chcesz ten dzień spędzić na wyspie Degiala, aby zaspokoić swą ciekawość i żądzę oglądania cudów?
Ukląkłem na jedno kolano i rzekłem głosem stanowczym:
— Moim zdaniem, królu miłościwy, w dniu dzisiejszym zdążyliśmy nie tylko poznać swe charaktery, lecz i przyzwyczaić się do siebie nawzajem. Dlatego też wolę dzień jutrzejszy poświęcić na oglądanie cudów na wyspie Degiala, abym potem, w czasie naszego wesela, mógł się pochełpić przed gronem dworzan i rycerzy, że widziałem cuda, których widok nie każdemu jest dostępny. Jestem pewien, że rycerze i dworzanie skierują na naszym weselu rozmowę ku owej wyspie, ażeby postawić mnie w położeniu człowieka, który nie może się wtrącić do rozmowy, ponieważ nie zna się na tych cudach i wyspy tej nie oglądał.
Król się zamyślił i wreszcie rzekł udobruchany:
— Pokochałem cię tak bardzo, że niczego ci odmówić nie potrafię. Daję ci więc swoje królewskie pozwolenie na tę niebezpieczną wycieczkę. Nie zapomnij tylko zawiesić na szyi amuletu, który cię uchroni od wszelkich przypadków. Rozkażę jednemu z moich rycerzy, aby jutro, skoro świt, zaprowadził cię na brzeg morza i wskazał drogę do czarodziejskiej wyspy. Jedź i wracaj do nas jak najprędzej, drogi mój Hindbadzie!
— Dziękuję ci, królu, z całego serca za ustąpienie moim prośbom — rzekłem, powstając z kolan. — Muszę jednak zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz Sindbad. Dziwi mnie, że ty i twoja córka tak stale i tak jednako przekręcacie moje imię.
— Niech cię to nie dziwi, drogi Hindbadzie! — odpowiedział król. — Przekręcanie imion i nazwisk jest jedyną rodzinną wadą moją i mojej córki, przekręcamy zawsze jednakowo i pod tym względem nigdy się nie mylimy. Nie zwracaj na to uwagi, ani się urażaj. Cóż bowiem znaczy imię. Czy nazwiemy cię tak czy owak, zawsze będziesz zarówno bliski naszemu sercu!
Król mnie uścisnął i ucałował w czoło. Piruza tymczasem przyniosła amulet i własnoręcznie zawiesiła mi go na szyi. Nadszedł wieczór. Zapadła noc. Odprowadzono mnie do komnaty, przeznaczonej dla mnie na nocleg. Zasnąłem smacznie, zmęczony natłokiem wypadków i wrażeń.
Skoro świt zbudziłem się rześki i wypoczęty. Pod drzwiami mej komnaty czekał już na mnie rycerz, aby mnie odprowadzić na brzeg morza i wskazać drogę do wyspy czarodziejskiej, W towarzystwie rycerza pośpieszyłem na brzeg morski, gdzie czekała już na mnie łódź o dwóch wiosłach. Rycerz wskazał mi na morzu punkt czarny i zalecił, abym łódź skierował wprost ku owemu punktowi, który był wyspą, oddaleniem zmniejszoną. Wesoło wskoczyłem do łodzi i popłynąłem. Po sześciogodzinnym wiosłowaniu, zbliżyłem się do wyspy na taką odległość, że mogłem już dosłyszeć dziwne, mosiężne brzmienie dalekich gongów. Począłem szybciej wiosłować i wkrótce dobiłem do brzegu tajemniczej wyspy.
Wyskoczyłem na brzeg i wyciągnąłem łódź na ląd do połowy, aby jej morze nie uniosło. Pobiegłem przed siebie, w głąb wyspy, ciekawie rozglądając się dokoła. Wyspa była pusta. Nic, prócz skał i kamieni. Dźwięki niewidzialnych gongów rozlegały się wciąż w rozedrganym, rozhuczanym powietrzu. Rozlegały się coraz głośniej, coraz potężniej. Widocznie Degial, spostrzegłszy moją obecność na wyspie, wydobywał z gongów dźwięki coraz potężniejsze, aby mnie oszołomić. Uszy moje napełniły się takim hukiem i brzmieniem, że o mało nie straciłem przytomności. Zrobiłem jednak wysiłek woli, aby jej nie stracić, i szedłem śmiało dalej. Przypomniały mi się nagle słowa Piruzy o Degialu: "Ukrywa się on przed okiem ludzkim i sam niewidzialny, widzi wszystkich i wszystko dokoła." Ledwo przypomniałem sobie te słowa, a uczułem natychmiast na sobie straszny, przenikliwy wzrok niewidzialnego ducha.
" Widzi mnie!" — pomyślałem. Widział mnie na pewno. Czułem, jak się od stóp do głów odbijam w jego potwornej źrenicy. Czułem, jak mi się przygląda, jak mnie bada, jak śledzi moje kroki i każdy wyraz mojej twarzy.
"Jeśli mnie widzisz, uderz mocniej w gongi!" — pomyślałem niespodzianie.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy, mosiężny wrzask gongów. Zbladłem z przerażenia, lecz jeszcze bardziej przeraziła mnie myśl, że Degial widzi moją bladość. Pośpiesznie zakryłem dłońmi twarz pobladłą. Lecz natychmiast przyszło mi do głowy, że Degial widzi i to, jak dłońmi twarz zakryłem. Opuściłem więc dłonie bezsilnie. Myśl, że jestem dla niego widzialny, choć sam go nie widzę, napełniła mnie i przerażeniem, i gniewem. Gniew mój był tak wielki, że usunął przerażenie. Powodzenie dnia wczorajszego wbiło mnie w taką dumę i zarozumiałość, że uważałem siebie od wczoraj za człowieka niezwykłego i potężnego, któremu nikt, nawet Degial, dorównać nie zdoła. Tymczasem uczułem się małym i bezsilnym wobec niewidzialnego ducha. Poczucie małości i niemocy wprawiło mnie we wściekłość! Zacisnąłem pięści, tupnąłem nogą o ziemię i zawołałem:
— Zjaw się lub przemów do mnie, ty — niewidzialny!
Wśród grzmienia gongów rozległ się głos Degiala:
— Nie zjawię się, bo nie znoszę wzroku ludzkiego! Chcę na wieki dla ciebie pozostać niewidzialnym! Wolę przemówić, abyś słyszał me słowa, nie widząc mej twarzy. Znieważyłeś mnie, zaciskając pięści i tupiąc nogą o ziemię. Zemszczę się na tobie za moją zniewagę! Jesteś mały i bezsilny wobec mojej potęgi. Mógłbym cię zabić jednym poruszeniem moich brwi, gdyby cię nie bronił amulet. Potrafię jednak inną zemstę wykonać. Uważasz się za człowieka niezwykłego i potężnego. Wydaje ci się, że na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby ci równy i do ciebie podobny. Ukarzę twą dumę i zarozumiałość. Z pomocą jednego skinienia mej dłoni stworzę człowieka jak dwie krople wody podobnego do ciebie.
— Stwórz! — zawołałem gniewnie i znowu tupnąłem nogą o ziemię.
W tym miejscu, gdzie nogą o ziemię uderzyłem, zjawił się nagle, jak spod ziemi, człowiek tak do mnie podobny, że z przerażenia o krok się cofnąłem przed moim sobowtórem. Miał moją twarz i oczy, i wzrost, i nawet ubranie. Stał nieruchomy i zamyślony. Nie raczył nawet spojrzeć na mnie, ani mi się ukłonić. A i ja stałem bez ruchu, zdjęty przerażeniem. Obojętność mego sobowtóra zaczęła mnie niecierpliwić, więc wreszcie szepnąłem nieśmiało:
— To — ja! Czy mnie nie widzisz?
— Widzę, ale mało mnie twoja obecność obchodzi — odpowiedział sobowtór.
— Powiedz mi przynajmniej, jak się nazywasz? — spytałem lękliwie.
— Nazywam się Hindbad — odpowiedział sobowtór moim własnym głosem.
— Hindbad? — zawołałem ze śmiechem, wzgardliwie wzruszając ramionami.
— Przecież jest to moje własne imię, zepsute, przekręcone i skoślawione przez króla Miraża.
— Więc cóż z tego? — rzekł sobowtór. — Wolę nosić imię, które sam król raczył przekręcić i skoślawić, niż to, które ty nosisz — nieznany cudzoziemcze.
— Nieznany? — zawołałem z gniewem. — Mylisz się, nazywając mnie nieznanym. Nie wiesz chyba o tym, że jutro będę królem, władcą połowy potężnego królestwa!
— Nie ty, lecz ja będę jutro królem i władcą połowy potężnego królestwa — odpowiedział spokojnie Hindbad. Zaśmiałem się i rzekłem drwiąco:
— Do widzenia, mój drogi Hindbadzie! Spieszno mi w drogę powrotną, gdyż nie mogę się spóźnić na mój ślub z piękną Piruzą, córką króla Miraża. Nie mam czasu na pogadanki z tobą.
Odwróciłem się i poszedłem w kierunku brzegu — do miejsca, gdzie łódź zostawiłem. Hindbad poszedł w ślad za mną. Ujrzawszy łódź z dala, przynagliłem kroku i wskoczyłem do łodzi. Hindbad wskoczył w ślad za mną. Obecność jego w łodzi napełniła mnie niepokojem. Czułem wstręt niepokonany do tego tworu, który powstał na czarnoksięskie skinienie niewidzialnego Degiala. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Odbiłem łódź od brzegu i, gdy wypłynęła na otwarte morze, postanowiłem wrzucić Hindbada do morza i pozbyć się w ten sposób jego tajemniczej i natrętnej obecności. Lecz Hindbad odgadnął moje zamiary.
— Chcesz mnie wrzucić do morza? — spytał z uśmiechem.
— Chcę! — odrzekłem i wyciągnąłem dłonie, aby go pochwycić. Hindbad spojrzał na mnie tak dziwnie, że dłonie mi opadły i zdrętwiały. Nie mogłem nimi poruszyć.
— Nie rozumiem, dlaczego chcesz się koniecznie pozbyć mej osoby? — zauważył Hindbad, udając zdziwienie. — Przecież jestem ci równy. Powinieneś mnie czcić i kochać jak siebie samego. Mam twój głos, twoje oczy, twoją twarz i nawet twoje ubranie. Jestem tak samo jak ty odważny i mądry. Musisz mi przyznać, iż zasługuję na to, aby się stać mężem pięknej Piruzy, zięciem króla Miraża i władcą połowy królestwa.
Komentarze
Były zafascynowane!