Bolesław Leśmian
Przygody Sindbada Żeglarza
przygoda druga, część druga
Dalsze przygody Sindbada Żeglarza, który po dotarciu do pustynnej wyspy schronił się w znalezionym jaju. Ogromny ptak Rok, do którego należało jajo, przybył po swoją własność i wraz ze schowanym we wnętrzu Sindbadem przenosi je do Doliny Diamentowej....
Posłuchaj również:
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda wstępna
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda pierwsza, część 1
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda pierwsza, część 2
Przygody Sindbada Żeglarza, przygoda pierwsza, część 3
Przygody Sindbada Żeglarza przygoda druga, część pierwsza
Zadarłem głowę do góry, aby raz jeszcze zawiesić wzrok u wylotu kotliny. Hen, wysoko, na szczycie jednej z gór ujrzałem zmniejszoną oddaleniem sarenkę, która, z lekka przysiadając na tylnych nogach, gotowała się widocznie do skoku, aby przesadzić wylot Kotliny Diamentowej. Skoczyła wreszcie, lecz skok nie ogarnął zmierzonej na oko przestrzeni. Sarenka, przed chwilą jeszcze tak zręczna w pierwszej połowie skoku, w drugiej jego połowie nagle zawirowała w powietrzu i spadła na dno kotliny. Podbiegłem do niej. Tylko oczy jej żyły jeszcze. Życie trwało w nich przez okamgnienie. Wzruszyła mię śmierć sarenki, lecz po upływie pewnego czasu przyłapałem siebie na gorącym uczynku rozmyślania o tym, że mam teraz możliwość zaspokojenia dręczącego mnie głodu. Tymczasem noc już zapadła. Gwiazdy ukazały się na niebie u wylotu kotliny. Ochłodzone powietrze szerokimi falami wpływało mi do piersi. Księżyc wynurzył się spoza obłoków i rozjarzył kotlinę. Diamenty dziko i zimno połyskiwały w świetle księżycowym. Stalowe ich błyski tajemniczo i złowieszczo pełzały i pląsały po kotlinie.
Uczułem nagle, że pokład diamentowy, na którym stoję, zaczyna się poruszać i chwiać pod moimi stopami. Po chwili całe dno kotliny zachwiało się w swych posadach. Jednocześnie posłyszałem jakieś syki i ujrzałem znienacka połyskliwe, ozdobione pręgowatym ornamentem łby jadowitych wężów, które się kolejno wysnuwały z dna kotliny, spod rozjarzonych w księżycu diamentów. Widok ów przejął mnie dreszczem wstrętu i zgrozy. Wyznam szczerze: zbladłem i struchlałem. Cofnąłem się ku skalnym ścianom kotliny i szczęśliwym trafem wykryłem w nich grotę, przywaloną olbrzymim głazem. Uczyniłem wysiłek nadludzki, aby nieco uchylić głazu i przemknąć do wnętrza groty. Gdy byłem już we wnętrzu i gdy głaz na nowo wejście do groty szczelnie przesłoniłem, odetchnąłem radośnie, dziękując Allachowi za nagłe zbawienie.
Ciekawość jednak kazała mi z lekka uchylić głazu, aby spojrzeć na okropne węże przez szczelinę, która była jednak zbyt wąska aby węże mogły przez nią przejść. To, co ujrzałem, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ujrzałem cud, ale cud potworny i straszliwy! Tłum węży, jaskrawo oświetlonych blaskiem wylękłego księżyca, snuł się po dnie kotliny unosząc ku górze łby i prostując smukłe, na kształt potwornych łodyg, tułowie. Zdawało się, iż dno kotliny porosło nagle tysiącem żywych, ruchomych, sprężystych badyli, które miarowo chwiały się na wietrze. Przyglądając się uważniej spostrzegłem, że owe dziwaczne, wzwyż na ogonach klęczące węże przystrojone są w szereg obcisłych pierścieni i sygnetów. Cały tłum wężowy, wsparty na diamentach, zdawał się kołysać rytmicznie. I były chwile, gdy wszystkie na raz węże nieruchomiały niby przedmioty strojne, lecz martwe; i wówczas dzięki smukłości tych przedmiotów zdawało mi się, że mam przed sobą jakiś zbytecznie gęsty las fletów, pionowo w ziemi utkwionych. Gdy tylko to spostrzegłem, nagle posłyszałem wyraźnie, że z gardzieli nieruchomych węży dobywają się zwolna dźwięki fletowe. Wkrótce cały chór węży zabrzmiał głośno i przysiągłbym, że to śpiewały żywe, zaklęte i ponętnie śpiewne, choć z pewnością jadowite i drapieżne flety. Nie mogłem, mimo wysiłków, pochwycić dziwnej, zawiłej i przenikliwie czarującej melodii. W takt tej melodii węże poczęły wyginać tułowie i pobrzękiwać pierścieniami i sygnetami. Pobrzękując w ten sposób, zaczęły pląsać po jarzących się w księżycu diamentach. Po raz pierwszy w życiu widziałem taniec węży, taniec dziki, rozszalały, upojony księżycem, roziskrzony natłokiem potrącanych co chwila diamentów. Jeden z węży, najogromniejszy i najbardziej do fletu podobny, stanął nagle na przedzie rozpląsanego tłumu i głosem niezaprzeczenie fletowym zaśpiewał pieśń dziwną i niezrozumiałą:
- Chwała Kotlinie Diamentowej! Chwała dnu Kotliny Diamentowej! Chwała królewnie, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty! Co dzień ptak Rok zlatuje na dno kotliny, aby zdobyć nowe zasoby najsłodszych i najpożywniejszych diamentów. Nie możemy wzbronić mu tego połowu, gdyż w dzień morzy nas sen niepokonany i dopiero w nocy budzimy się ze snu kamiennego. Bracia Węże, tańczcie! Bracia Węże, pląsajcie! Bracia Węże, pamiętajcie o tym, że ojcowie i praojcowie nasi wierzyli tylko w potęgę fletu, modlili się do fletu, klękali przed fletem i składali krwawe ofiary fletowi, bo z niego powstała pieśń, a z pieśni taniec, a z tańca błysk w ślepiach, a z błysku w ślepiach diamenty, a z diamentów dno Kotliny Diamentowej, którą odwiedza ptak Rok, odwieczny narzeczony królewny, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty.
Tak śpiewał wąż przodownik, podczas gdy jego dziwacznie cętkowani towarzysze pląsali, upojnie wsłuchani w tę pieśń, której treści zrozumieć nie mogłem. Zapamiętałem tylko, że Rok ma zwyczaj codziennego odwiedzania Kotliny Diamentowej. Prócz tego zauważyłem, że rozpląsane węże słuchały tajemniczej pieśni z takim właśnie rozkołysaniem się i z takim natężeniem, z jakim słuchają zazwyczaj dźwięku fletu. Zdecydowanie, każdy z tych węży miał w sobie coś fletowego. Po prostu trudno było określić, czy są to zwykłe węże, czy też niezwykłe flety, obdarzone życiem i wyposażone w żądła jadowite. Przez całą noc trwał taniec węży. Skoro świt zbliżać się zaczął, taniec zwolna ustawał. Węże stopniowo i kolejno nieruchomiały, aż wreszcie przy pierwszym brzasku poranku ogarnął je nagły i gromadny bezruch. Po czym zwinęły się, skłębiły i ukryły w swych norach pod powierzchnią diamentową.
Wówczas wyszedłem z groty. Wiedziałem bowiem ze słów dziwacznej pieśni, że węże owe przez dzień cały śpią snem kamiennym. Nie groziło mi więc żadne niebezpieczeństwo. Postanowiłem skorzystać z nowych odwiedzin Roka, aby z jego pomocą wydostać się z Kotliny. Przypuszczałem, że Rok, jako ptak drapieżny i mięsożerny, złakomi się na zwłoki sarenki.
Przywiązałem się mocno do owych zwłok i czekałem cierpliwie na przylot Roka. Czekałem aż do samego południa. W południe usłyszałem z nieba znajomy szmer skrzydeł, które rzuciły na dno kotliny cień olbrzymi. Po chwili ujrzałem Roka, jak opuścił się na dno kotliny, przysiadł na szponach, rozpłaszczył skrzydła po ziemi i zaczął nimi uderzać po diamentowej powierzchni. Gdy sporo już diamentów utkwiło mu w piórach, zaniechał swej młócki skrzydlatej i zwrócił dziób i ślepie ku sarnie. Zwabił go widocznie smakowity powiew przelanej wczoraj krwi. Podbiegł do sarny, pochwycił ją w szpony i uniósł w górę nie wiedząc o tym, że wraz z sarną unosi moją, przywiązaną do niej osobę.
Nie wiem, jak długo trwał nasz lot w powietrzu. Zawieszony bowiem w przestrzeni i nie osłonięty tym razem skorupą jaja, doznałem nagłego zawrotu głowy i straciłem przytomność. Gdy odzyskałem przytomność, zbliżaliśmy się już do celu podróży. Tym celem był dąb wyrosły pośrodku jednej z obszernych dolin, dąb tak niezwykłych rozmiarów, że wydał mi się z dala zieleniejącą górą. W dębie tym znajdowała się dziupla takiej wielkości, że dość wygodnie można by w niej było pomieścić cały Bagdad z przedmieściami. Do wnętrza tej dziupli wleciał właśnie Rok. Czekały nań w gnieździe potwornie olbrzymie pisklęta, którym Rok rzucił na pożarcie przyniesioną w szponach sarnę, sam zaś zniknął w przeciwległym otworze, prowadzącym widocznie do dolnych wnętrz. Po chwili Rok wrócił do gniazda. Zauważyłem natychmiast, że skrzydła jego były starannie ogołocone z diamentów. Wstrząsnął nimi z lekka, raz jeszcze spojrzał na pisklęta zajęte powolnym i niedołężnym pożeraniem sarny i wyleciał nagle z gniazda, zapewne w celu zdobycia nowego pokarmu dla piskląt.
Wówczas rozwiązałem sznury, którymi sam siebie do sarny przymocowałem, i wyskoczyłem spod sarniego tułowia na sam niemal środek gniazda. Zląkłem się w pierwszej chwili popłochu, który moje nagłe zjawienie mogło wywołać wśród piskląt. Obawiałem się, iż poczną wrzaskiem nawoływać Roka. Pisklęta jednak mimo olbrzymiego wzrostu były tak mało spostrzegawcze, że nawet nie zwróciły najmniejszej uwagi na moją osobę. Zbliżyłem się ciekawie do otworu, w którym zniknął Rok. Postanowiłem zbadać owo tajemnicze wnętrze. Przypuszczałem, iż Rok składa tam swoje diamenty, jak to częstokroć zdarza się w bajkach. Wkroczyłem więc ciekawie do otworu. Trafiłem początkowo na ciemny, długi, zawiły korytarz, którego podłoga była mocno spróchniała. Na końcu korytarza namacałem dłonią olbrzymi pień, który, jak mi się zdawało, wisiał na jakimś sznurze. Uchyliłem nieco pnia i stwierdziłem, iż zawieszony na sznurze pień przesłaniał nowy otwór, zastępując w ten sposób drzwi. Prócz tego w nowym otworze zauważyłem światło różowe, które oślepiło nagle moje oczy i wzbudziło większą jeszcze ciekawość.
Odsunąłem w bok pień drzewny i zanim wrócił na miejsce, wbiegłem przez otwór w ową różową światłość. Drzwi same zamknęły się za mną, to znaczy, iż pień powrócił na dawne miejsce.
Rozejrzałem się dokoła i zdumienie moje nie miało granic! Znajdowałem się oto w cudownej komnacie pałacowej, zalanej różowym światłem lamp, które, wisząc u stropu, kołysały się rytmicznie, jakby w takt niesłyszalnej muzyki. W głębi komnaty stała złocista otomana, a na niej spoczywała piękna królewna, która właśnie ziewała tak czarownic, że nie mogłem oderwać oczu od jej wdzięcznych i porywająco słodkich poziewań.
Przed królewną, obok otomany, stał złoty stolik. Na złotym stoliku stał złoty półmisek, na złotym półmisku leżało kilka diamentów, w których natychmiast poznałem diamenty z wiadomej mi kotliny. Królewna spojrzała na mnie i ziewnęła rozkosznie. Oczarowany i ośmielony tym niezaprzeczenie rozkosznym ziewnięciem, zbliżyłem się do niej o krok jeden.
Tym razem królewna ziewnęła bardzo gościnnie i zachęcająco. Odpowiedziałem na ziewnięcie uprzejmym skinieniem głowy i przyklęknąłem na jedno kolano, aby powitać królewnę, która, jak się domyśliłem, była na pewno królewną nie z tej, to z innej bajki. Widząc, że uklęknąłem, królewna ziewnęła radośnie i białą, cudną rączką przesłoniła niezwłocznie wpółotwarte usta, jakby na znak, iż radość, którą mi okazała, była mimowolna i nieumyślna. Zrozumiałem ten ruch królewny i powstawszy z kolan zbliżyłem się jeszcze o krok jeden.
- Naucz mnie - szepnąłem - naucz mnie twego imienia, bo jest mi tak samo nieznane jak ty i twoja dusza, i dźwięk twego głosu!
Królewna w odpowiedzi ziewnęła wymijająco.
- Powiedz, kim jesteś? - szeptałem nadal. - Skąd pochodzisz? Czemu przebywasz w dziupli, która należy do olbrzymiego Roka? Jakie są twe przeznaczenia?
Królewna ziewnęła tajemniczo i wziąwszy z talerza jeden z diamentów wsunęła go do ust, zgryzła dość łakomie i przełknęła. Zdumiony, cofnąłem się o krok i zawołałem:
- Co czynisz! Połknięty diament może twój królewski żołądek przyprawić o niestrawność śmiertelną! Niechże posłyszę dźwięk twego głosu! Mów do mnie co prędzej, bo skonam u stóp twoich z zachwytu i ciekawości.
Królewna ziewnęła przychylnie i rzekła:
- Nie chce mi się mówić. Jestem znudzona i właściwie nie mam nic do powiedzenia.
Głos jej atłasowy, jedwabny, aksamitny tak mnie oczarował, że stałem przez chwilę w milczeniu, aby się do woli rozkoszować dźwiękiem tego głosu.
- Zgaduję! - zawołałem nareszcie. - Zgaduję, że zły los związał twe życie osobliwe z życiem drapieżnego Roka. Jesteś przezeń uwięziona i potężny ptak zmusza cię do ślubu, na który nie chcesz się zgodzić nawet pod groźbą śmierci! Domyślam się, że przebrzydły skrzydlak nie umie ani ocenić, ani do głębi zrozumieć twej duszy. Jesteście zbyt niedobrani, abyś mogła z nim dłużej poprzestawać. Czyż nie mam słuszności?
Królewna ziewnęła zadumanie i rzekła:
- Może i masz słuszność, bo mówisz z zapałem. Dotąd nie myślałam o tym, że ptak ten nie rozumie mej duszy. Teraz, pod wpływem twych słów, zaczynam o tym myśleć i przypuszczam, iż masz słuszność.
- Otworzyłem ci oczy po raz pierwszy w życiu! - zawołałem z niepohamowaną radością.
- Zapewne... otworzyłeś, a w każdym razie po raz pierwszy w życiu. Nic mnie jednak tak nie znudziło jak ten wypadek, żeś mi otworzył oczy! - I królewna ziewnęła żałośnie.
- Nudzi mnie wszystko - ciągnęła dalej. - Nudzi mnie to, że pochodzę od niewiadomych rodziców, i to, że mię podobno matka moja ukryła zaraz po urodzeniu w dziupli, aby się pozbyć dziecka, które jej było ciężarem. I to mnie nudzi, że wychował mnie ptak Rok karmiąc codziennie najsłodszymi diamentami, które mój żołądek trawi doskonale. Nudzi mnie wreszcie samo trawienie diamentów, chociaż nie znoszę innych potraw, zaś łasa jestem bardzo na diamenty.
Nic nie mówiąc zanurzyłem dłonie w kieszeniach i pełnymi garściami wygarniając zebrane w kotlinie diamenty składałem je na złotym półmisku.
Czarne oczęta królewny zapłonęły łakomie. Drobną rączką wyłowiła z półmiska co największe diamenty i poczęła je smakowicie pożerać.
- Nie wiedziałam - rzekła - że jesteś posiadaczem tak wybornych i soczystych diamentów. Nie znoszę innego jadła, a Rok dostarcza mi właściwie co dzień mej ulubionej potrawy. Dlatego też pokochałam Roka, lecz czuję, że odtąd będę darzyła miłością ciebie, gdyż twoje diamenty są o wiele większe i smaczniejsze niż te, które mi Rok przynosi. Diamenty Roka mają częstokroć smak kwaskowaty, niedojrzały, a raz nawet przyniósł mi kilka, które miały lekką, twoje zaś są słodkie jak winogrona!
Królewna ziewnęła z widocznym ożywieniem i dodała:
- Teraz mogę ci odsłonić moje imię. Nazywam się: Najdroższa. Imię moje ma tę właściwość, że zbytnio spoufala z moją osobą mężczyzn, którym je powierzę. Toteż zachowuję je starannie w tajemnicy i powierzam tylko... wybranym. Z kolei oznajmij swoje imię, nieznany młodzieńcze.
- Nazywam się Sindbad - zawołałem. - Już czuję na sobie osobliwe działanie twego imienia. Od chwili gdy stało mi się wiadome, mam nieodparte wrażenie, iż znam cię już od dawien dawna, o Najdroższa moja! Nie do przebrzydłego skrzydlaka, tylko do mnie powinnaś należeć. Porzuć raz na zawsze tę dziuplę! Ucieknij stąd wraz ze mną! Będę cię karmił najsłodszymi diamentami, o Najdroższa moja!
- Jakiż jest twój zawód? - rzekła Najdroższa ziewając pytająco. - Czy jesteś jubilerem?
- Nie! - odpowiedziałem - jestem podróżnikiem.
- Będziesz miał sposobność nieustannego dostarczania mi diamentów? - spytała znowu Najdroższa ziewając powątpiewająco.
- Nigdy ci ich nie zabraknie! Znam dobrze Kotlinę Diamentową, dokąd i Rok udaje się na swe połowy, tylko że ja wybieram starannie, a on zadowala się diamentami, które traf do skrzydeł mu przylepi.
- A więc idę za tobą! - zawołała Najdroższa ziewając radośnie i zeskakując z otomany.
Wybiegliśmy szybko z oświetlonej różowo komnaty i przebywszy z powrotem korytarz przedostaliśmy się do gniazda, w którym pisklęta wciąż jeszcze pożerały sarnę. Z gniazda wysunęliśmy się na zewnątrz i po olbrzymich sękach i gałęziach dębu zeszliśmy na ziemię.
- Czy na prawo, Sindbadzie, do lasów, czy na lewo, na pustynię?
- Na prawo, Najdroższa, do lasów, bo nienawidzę pustym! W godzinę potem byliśmy już w gęstwinie leśnej.
- Jestem znudzona i zgłodniała - rzekła Najdroższa siadając na murawie leśnej.
Wyjąłem z kieszeni garść diamentów i podałem królewnie. Ziewnęła łapczywie i zabrała się do połykania.
- Dokąd mnie prowadzisz? - spytała po chwili.
- Do Bagdadu - odrzekłem.
- Czy masz tam pałac?
- Mam.
- Czy wygodny?
- O, bardzo wygodny!
- Czy z otomaną i różowym oświetleniem?
- Znajdzie się i otomana, i oświetlenie różowe. Otoczę ciebie, o Najdroższa, zbytkiem i przepychem.
- Boję się tylko - zauważyła królewna ziewając trwożnie - boję się pościgu mego ptaka. Pała do mnie miłością bezwzględną i jestem pewna, że ujrzawszy próżną komnatę uda się na poszukiwanie mojej osoby. Mam jednak przy sobie latarkę-plotkarkę, która działa w ten sposób, że osoby, jej blaskiem objęte, pokazują się oczom w miejscu, gdzie ich właśnie nie ma. Jeżeli Rok będzie nas ścigał, zapalimy latarkę-plotkarkę i zmylimy mu drogę. Ujrzy nas gdzie indziej, niż w rzeczywistości znajdować się będziemy.
W chwili gdy królewna słowa te wymówiła, posłyszeliśmy szum skrzydeł olbrzymiego Roka.
Leciał w pogoni za nami, zaciemniając skrzydłami niebo.
Najdroższa natychmiast zapaliła latarkę-plotkarkę i z wielką ulgą spostrzegliśmy, że złudzony światłem Rok poleciał nagle w stronę przeciwną. Myśmy zaś udali się w dalszą drogę. Zdążałem z moją Najdroższą ku brzegom wyspy, aby wsiąść na okręt i popłynąć do Balsory, a stamtąd wrócić do Bagdadu. Wyspa była jednak tak obszerna, że szliśmy dni kilka bez skutku. Ruch i powietrze wznieciły w Najdroższej tak nienasycony apetyt, że zjadła cały zapas moich diamentów. Głód jej począł doskwierać. Przeraziłem się na myśl, że nie znajdę nigdzie pożywienia dla zgłodniałej królewny. Próbowałem piec na ogniu upolowaną w drodze zwierzynę i podawałem Najdroższej w nadziei, iż ją znęci świeży, smakowity zapach pieczonego mięsa - lecz nadaremnie!
- Czyś oszalał? - wołała Najdroższa. - Nie biorę do ust nic prócz diamentów. Zapomniałeś już o moich nawykach. Obiecywałeś mi góry diamentów, daj mi przynajmniej choć jeden niewielki pagórek, choć garść, choć garsteczkę!
Byłem zrozpaczony. Najdroższa słabła i nikła mi w oczach. Na szczęście dotarliśmy wkrótce do krańców wyspy. Na brzegu stał właśnie okręt, który za chwilę miał odpłynąć. Zgasiliśmy latarkę-plotkarkę i wbiegliśmy na pokład. Spotkał nas kapitan okrętu, który miał na palcu sygnet ze sporym brylantem. Podał właśnie na powitanie mojej Najdroższej dłoń, obciążoną sygnetem. W okamgnieniu Najdroższa przywarła usteczkami do sygnetu i odgryzłszy brylant połknęła go ze smakiem.
- Nieco kwaskowy - zauważyła mlaskając językiem - ale jestem tak głodna, że nie mogę zwracać uwagi na takie drobnostki.
Poczerwieniałem ze wstydu, zaś kapitan zbladł, zapewne ze zdziwienia.
- Kapitanie - rzekłem - przepraszam cię za to, co ci się przytrafiło. Zwrócę ci po powrocie do Bagdadu brylant tej samej wartości. Żona moja ma taki dziwny ustrój żołądka, że nie znosi innych potraw prócz diamentów.
Kapitan uśmiechnął się, gdyż widocznie podziałał nań urok Najdroższej. Czułem, że budzi się w nim miłość do królewny.
- Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi! - rzekł nieco zmieszany. - Mam nadzieję, że na moim okręcie nie zbraknie diamentów dla wykarmienia tak czarownej królewny, bo jestem pewien, że żona pańska jest królewną nie z tej, to z innej bajki.
- Zgadłeś, kapitanie - odrzekłem radośnie. - Prawdziwa to królewna, która posiada tysiąc nie znanych mi jeszcze zalet i jedną tylko znaną mi wadę - połykania diamentów.
- Nie jest to wada, jeno raczej czar, urok, powab lub coś w tym rodzaju - odpowiedział kapitan.
- Właśnie, właśnie, coś w tym rodzaju! - potwierdziłem z pośpiechem.
Czyż mam szczegół po szczególe opisywać nasz pobyt na okręcie? Straszny to był pobyt! Powietrze morskie podnieciło apetyt mojej Najdroższej. Apetyt ten urósł do rozmiarów zatrważających. Nikt chyba nigdy nie spotkał się z tak wygórowanym apetytem! Cała załoga była w trwodze. Brylanty ginęły na okręcie z niezwykłą szybkością. Najdroższa po prostu zębami wydzierała je z pierścionków i połykała w okamgnieniu. Starano się wreszcie ukrywać przed nią klejnoty. Lecz i to nie pomogło. Brylanty ginęły nadal. Najdroższa węszyła wszystkie skrytki z nadzwyczajną łatwością. Cała jednak załoga tak była oczarowana wdziękami Najdroższej, że nie wzbraniała jej przywłaszczania sobie cudzych brylantów, ograniczając się tylko do niewspomagania królewny w tych jej czynnościach. Jeden tylko kupiec perski - posiadacz całego kufra diamentów - nie okazywał najmniejszych względów Najdroższej. Napomknął nawet, że ją zasztyletuje, o ile nie doliczy się w kufrze choćby jednego brylantu. Liczył je co dzień nad ranem i chodził potem po pokładzie, ostrząc co chwila swój sztylet i połyskując nim na słońcu, o ile ma się rozumieć była pogoda. Błagałem Najdroższą, aby nie zaglądała do zakazanego kufra, obiecując całe góry diamentów w Bagdadzie. Bałem się jednak, że Najdroższa błagań moich nie usłucha i w końcu zajrzy do kufra. W dzień ani na krok jej nie odstępowałem, zaś na noc sznurami przytwierdzałem do łoża. Pewnej jednak nocy zasnąłem tak mocno, że zbudziłem się dopiero po północy, chociaż zazwyczaj budziłem się co godzina, aby sprawdzić, czy moja Najdroższa nie przegryzła więzów. Tym razem, korzystając z mego snu, przegryzła je właśnie. Łoże było puste. Byłem przerażony. Pobiegłem natychmiast do miejsca, gdzie stał kufer. Zastałem królewnę pochyloną nad próżnym kufrem i dogryzającą resztki ostatniego diamentu. Załamałem dłonie i jąłem płakać.
- Nie płacz! - szepnęła Najdroższa. - Mam przecież latarkę-plotkarkę, która nas ukryje przed okiem perskiego kupca.
Mówiąc to zapaliła latarkę-plotkarkę i przy jej świetle przespaliśmy resztę nocy. Nad ranem zgiełk i krzyk powstał na okręcie.
Zgiełk czyniła załoga, krzyk zaś pochodził bezpośrednio od perskiego kupca. Ten ostatni ze sztyletem w dłoni szukał nas po wszystkich kątach i zakątkach, lecz dzięki latarce-plotkarce szukał nas zawsze tam, gdzie nas nie było.
- Dość mam ciebie i twego Bagdadu! - rzekła mi nagle Najdroższa. - Nie wierzę ani w ciebie, ani w twój Bagdad. Z pewnością i tobie, i twemu Bagdadowi zbraknie diamentów, aby wyżywić moją osobę. Chcę wrócić do mojej dziupli, do mej otomany, do moich lamp różowych i do mego dzikiego, olbrzymiego skrzydlaka, który mi tak pilnie dostarcza świeżych diamentów!
- Co mówisz, Najdroższa? - zawołałem zrozpaczony.
- Mówię, co mówię! Myślę, co myślę! Postanawiam, co postanawiam - odparła Najdroższa ziewając niecierpliwie. - Znudziło mię wszystko: i ty, i kapitan, i nieustanna kradzież brylantów, i okręt, i ten twój Bagdad, którego jeszcze nie widziałam.
W tej chwili właśnie ujrzałem nad naszym okrętem olbrzymiego Roka. Ważył się w powietrzu, rzucając skrzydłami cień na całe morze.
- Skrzydlaku mój, cudowny, dziki, nieokrzesany skrzydlaku! - zawołała królewna. - Zbliż się do mnie, podaj mi grzbiet, abym cię mogła dosiąść! Unieś mnie z powrotem do swojej dziupli!
- Słyszę twój głos, lecz nie widzę ciebie! – odpowiedział Rok. - A raczej widzę cię na tamtym brzegu morza, skąd głos twój nie mógłby chyba do mnie dolecieć!
- Jestem tu - na pokładzie okrętu! Ścigają mnie za kradzież brylantów. Zbliż się do pokładu i podaj mi grzbiet.
Zbliżył się Rok do pokładu, podał królewnie swój grzbiet i oboje po chwili zniknęli w oddali. Tymczasem rozpacz kupca perskiego była tak wielka, że stracił mowę i znieruchomiał całkowicie.
Rozumiał jednak mowę innych. Toteż zbliżyłem się doń i obiecałem uroczyście, że po powrocie do Bagdadu zwrócę stracone diamenty w tej samej ilości. To go uspokoiło i przyszedł do siebie. Nazajutrz, po wyzdrowieniu kupca perskiego, okręt nasz przybił do brzegów Balsory. Co tchu udałem się konno z Balsory do Bagdadu w towarzystwie kupca perskiego, który swego rumaka objuczył opróżnionym kufrem.
Komentarze